Centrum Łodzi. Przy szklanej wystawie siedzi staruszka z
kilkoma bukietami kwiatów. Tych, które
pachną tak naprawdę, nawet kilka kroków dalej. Tych, których jaskrawe kolorowe
płatki zdają się tańczyć na tle szarego
bruku. Tych, co wcale nie muszą wytrwać jak najdłużej niczym dezodorant na 78
godzin. Tych, które zwiną są i opuszczą płatki, kiedy będą chciały. Tych, które
mogą być związane recepturką, a nie ozdobną kokardą. Te kwiatki wcale nie były
estetycznie ułożone w spójne wiązanki. Wystawały z nich źdźbła trawy, a
pewnie niejedna kwiaciarka powiedziałaby, że kolorów w taki sposób łączyć absolutnie nie
można. Ale dla mnie był to najładniejszy bukiet. Był tak samo drobny jak dłoń
kobiety, która wzięła do ręki
pięciozłotówkę. A ja wracałam do domu z latem za rękę.
Piotrkowska. Najczęściej odwiedzana ulica w Łodzi. Pełna
różnych języków, turystów, miejscowych… Tych w eleganckich ubraniach z kawą za szklaną szybą.
I tych, którym impreza przedłużyła się do środy. I pomiędzy tym wszystkim dwóch
chłopców. Jeden taki z krwi i kości, wciąż niewystający za blat stołu. A drugi
trochę naciągany, bo dobrze po siedemdziesiątce, ale za to młody duchem. Ten
starszy siedzi na ławce z dwoma pacynkami w rękach i zaczyna spektakl dla
jednego widza. Widza tak ciekawego świata, że chłonie go wszystkimi zmysłami.
Pacynki mają różne glosy i inne historie i marzenia. I w tym momencie zostaje
tylko ciepły głos staruszka i wpatrzone w marionetki niebieskie oczy chłopca.
Innego świata obok już nie ma.